ryokan

jedna czarka, jedna szata

wiersze zen

wiersze chińskie



wąska ścieżka, otoczona gęstym lasem;
dookoła w mroku leżą góry.
jesienne liście już spadły.
nie ma deszczu, ale skały są jeszcze ciemne od mchu.
wracam do mojej pustelni, drogą, której prawie nikt nie zna,
z koszem świeżych grzybów
i dzbanem czystej wody ze studni klasztoru.



deszcz przestał padać chmury przepłynęły
i niebo jest znowu jasne.
kiedy twe serce jest czyste,
wtedy wszystkie rzeczy twojego świata są czyste.
zrezygnuj z tego przemijającego świata, zrezygnuj z siebie samego.
wtedy księżyc i kwiaty
będą ci wskazywały drogę.



siedzę w spokoju, słyszę opadające liście -
samotna chata, życie z wyrzeczeń.
przeszłość wyblakła, wspomnienia zniknęły,
mój rękaw jest mokry od łez.
kamienne stopnie, zielono błyszczący dywan mchu;
wiatr niesie zapach cedrów i sosen.
deszcz przestał padać, przejaśnia się.
wołam w stronę dzieci idąc moją drogą do wsi po sake.
teraz za dużo wypiłem i szczęśliwy piszę te linijki.



wiersz na wczesną jesień

po deszczowej nocy woda pokrywa ścieżkę do wsi.
dziś rano gęsta trawa przy mojej chacie jest chłodna.
w oknie dalekie góry w kolorze błękitno-zielonego jade.
na dworze płynie rzeka jak połyskujący jedwab.
pod skałą w pobliżu mojej chaty myję czystą źródlaną wodą moje obolałe ucho.
w drzewach świerszcze recytują swe jesienne wiersze.
przygotowałem sobie szatę i kij na drogę,
lecz to ciche piękno trzyma mnie tutaj.



świeży poranny śnieg przed świątynią.
drzewa! czy są białe od kwiatów śliwy,
czy białe od śniegu?
radośnie, dzieci i ja, rzucamy śnieżkami.
wiosna - spokojny stukot mnisiego kija oddala się wolno od wsi.
w ogrodzie - zielone wierzby;
wodne rośliny spokojnie pływają w stawie.
moja czarka żebracza pachnie ryżem tysiąca domów;
moje serce wyrzeka się panowania bogactwa i świeckiej sławy.
cicho, szanując wspomnienie starych buddów,
idę w tym nowym dniu żebrać do wsi.



kiedy wędruję wzdłuż płynącego sobie jasno strumienia, dochodzę do wiejskiej chaty.
wieczorny mróz ustąpił miejsca ciepłu porannego słońca.
szpaki zbierają się w bambusowym zagajniku, podniecone ćwierkanie tu i tam.
spotykam starego wieśniaka, który wraca właśnie do swojej chaty;
wita mnie jak dawno nie widzianego przyjaciela.
w jego domu żona wieśniaka podgrzewa sake,
jemy razem świeżo zerwane jarzyny i gawędzimy.
obaj jesteśmy wspaniale pijani i w żaden sposób nie rozumiemy sensu smutku.



wczoraj szedłem do miasta prosić o pożywienie, na przełaj ze wschodu na zachód.
moje barki są coraz szczuplejsze
i nie mogę sobie przypomnieć, kiedy ostatnio mój worek z ryżem był ciężki.
surowy mróz przypomina mi stale o mojej cienkiej szacie.
moi starzy przyjaciele - dokąd poszli?
nawet nowe twarze pojawiają się coraz rzadziej.
kiedy dochodzę do opuszczonego pawilonu letniego,
tylko późnojesienny wiatr wieje poprzez sosny i dęby.



jesienna noc - nie mogę spać i opuszczam moją małą chatę.
jesienne owady wołają pod skałami,
zimne gałęzie oszczędzają na liściach.
z oddali, z głębi doliny, odgłos wody.
pomału wschodzi księżyc ponad najwyższym szczytem gór;
długo stoję cicho
i moja szata wilgotnieje od rosy.



z powrotem w mojej pustelni z napełnioną czarką ryżu,
teraz już tylko łagodny połysk zmroku.
otoczony szczytami gór i oszczędnie rozrzuconymi liśćmi -
w lesie fruwa zimowy kruk.



moje życie może wydawać się smutne,
ale w podróży przez ten świat
zawierzyłem się niebu.
w moim plecaku trzy funty ryżu;
przy palenisku wiązka drewna na opał.
kiedy ktoś pyta o charakter satori czy iluzji,
nie mogę odpowiedzieć - dobrobyt i honor to tylko pył.
kiedy pada wieczorny deszcz, siedzę w mojej samotni
i wyciągam obydwie stopy jako odpowiedź.



długie, nieczesane włosy za uszami,
znoszona szata, przypominająca o białych chmurach i ciemnym dymie.
pół pijany, pół trzeźwy, wracam do domu,
dookoła dzieci, które prowadzą mnie na drodze.



gogo-an

wiatr wieje przez moją małą samotnię,
niczego nie ma w pomieszczeniu.
na dworze - tysiąc cedrów;
na ścianie napisanych jest kilka wierszy.
kocioł na wodę się w międzyczasie zakurzył
i także z garnka na ryż nie wznosi się dym.
kto puka do moich oświetlonych księżycem drzwi?
tylko stary mężczyzna ze wschodniej wsi.



stare i bezużyteczne ciało;
widziałem wiele generacji kwiatów w tej pustej, przytulnej samotni.
kiedy przyjdzie wiosna, i jeśli wtedy jeszcze będę żył,
na pewno przyjdę, by znów cię zobaczyć -
nasłuchuj odgłosu mojego kija.



samotny zimowy dzień, jasny, potem znowu zachmurzony.
chciałbym wyjść, ale tego nie robię,
niezdecydowany spędzam w ten sposób jakiś czas.
nieoczekiwanie przyszedł stary przyjaciel i nalega, bym z nim wypił.
teraz radosny, wyciągam pędzel i tusz,
i dużo papieru.



gdzie jest piękno, tam jest też brzydota;
gdzie jest to, co właściwe, tam jest też to, co fałszywe.
mądrość i niewiedza wzajemnie się warunkują,
iluzji i satori nie można od siebie oddzielić.
to stara prawda; nie wierz, że odkryto ją dopiero teraz.
»ja chcę to, ja chcę tamto» -
to tylko głupota.
chcę ci zdradzić tajemnicę:
»wszystkie rzeczy przemijają!»



długa zimowa noc: trzy wiersze

długa zimowa noc! długa zimowa noc wydaje się nie kończyć;
kiedy będzie dzień?
nie ma płomienia w lampie, nie ma węgla drzewnego w piecu;
leżę w łóżku, nasłuchuję dźwięku marznącego deszczu.


staremu mężczyźnie sny przychodzą łatwo;
pozwalam płynąć moim myślom.
pomieszczenie jest puste, a sake jak i oliwa są zużyte -
ta długa zimowa noc.


jako chłopiec uczyłem się w pustej sali,
raz za razem musiałem napełniać oliwę w lampie.
nawet teraz jeszcze zadanie to jest dla mnie nieprzyjemne -
ta długa zimowa noc.



zielone góry z przodu i z tyłu,
białe chmury wschód i zachód.
nawet gdybym spotkał współwędrownika,
nic nowego nie mógłbym mu powiedzieć.



głęboko w górach nocą, sam w mojej samotni,
nasłuchuję melancholijnie odgłosów deszczu i śniegu.
małpa krzyczy na szczycie jakiejś góry;
odgłos rzeki w dolinie stał się słabszy.
światło migoce przed oknem;
na pulpicie zamarzła woda w kamieniu do rozcierania atramentu.
całą noc nie mogę spać,
więc przygotowuję atrament i pędzel, i piszę ten wiersz.



zima - jedenastego miesiąca,
śnieg pada gęsto i szybko.
tysiące gór, jeden kolor.
niewielu ludzi na świecie idzie tą drogą.
gęsta trawa zasłania drzwi.
przez całą noc cisza, kilka polan płonie pomału,
podczas kiedy czytam wiersze starych.
samotność: wiosna już minęła.
cisza: zamykam drzwi.
niebo - ciemność; ganek z glicyniami jest już niewidoczny.
schody zarosły ziołami,
a worek na ryż wisi na płocie.
głęboka cisza, od dawna oddzielony od świata.
przez całą noc woła kukułka.



znowu rok upływa;
niebo wysyła dotkliwe zimno.
opadłe liście pokrywają góry
i żaden wędrownik nie rzuca cienia na drogę.
niekończąca się noc: wyschnięte liście palą się wolno w piecu.
od czasu do czasu dźwięk marznącego deszczu.
nierozsądnie próbuję znowu obudzić przeszłość -
nic tu poza snami.



lekki sen, nędza starości:
drzemka, wieczorne sny, ciągłe budzenie się.
ogień w piecu migoce; całą noc
deszcz spływa równomiernie z bananowca.
teraz jest czas, kiedy chciałbym podzielić się moimi uczuciami -
ale nikogo nie ma.



rzucamy małą wełnianą piłką tam i z powrotem.
nie chcę się chwalić moją zręcznością, ale...
kiedy ktoś mnie pyta o tajemnicę mojej sztuki, mówię mu:
raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem!



wędruję sam przez góry,
dochodzę do opuszczonej samotni.
mury są skruszałe i jest jeszcze tylko ścieżka lisów i zajęcy.
studnia w pobliżu starego bambusowego zagajnika jest wyschnięta.
pod oknem pajęczyny zakrywają zapomnianą książkę z wierszami.
gruba jest warstwa kurzu na podłodze,
schody są zupełnie schowane w dzikich jesiennych trawach.
świerszcze cykają, spłoszone moimi niespodziewanymi odwiedzinami.
kiedy podnoszę wzrok, widzę zachodzące słońce - samotność nie do zniesienia.
przemiany tego świata, jakżesz tożsame są z płynięciem chmur.
pięćdziesiąt lat życia, tylko jeden jedyny długi sen.
drobny deszcz: w środku nocy w mojej samotni.
biorę sobie cicho moją szatę i opieram się o puste okno.



dzień za dniem
dzieci bawią się spokojnie razem z tym starym mnichem.
zawsze mam przy sobie dwie lub trzy piłki w moim rękawie.
za dużo piłem - delikatny wiosenny nastrój!



mistrz zen ryokan!
podobny do błazna, do głupca,
ciało i duch puszczone zupełnie!1



kukułka

wiosna minęła; góry i doliny są
całkowicie schowane w deszczu i mgle.
wieczorem głos kukułki zniknął,
ale teraz, późno w nocy, jej wołanie znów słychać z bambusowego lasku.
żebracza wędrówka.



dzisiejsza żebracza wędrówka jest zakończona; na rozstaju dróg
wędruję wzdłuż świątyni hachiman,
rozmawiam z kilkoma dziećmi.
w ubiegłym roku - błazeński mnich.
w tym roku - żadnych zmian.



noc jest świeża i chłodna -
z kijem w ręce, idę przez bramę.
glicynie i bluszcz rosną razem wzdłuż wijącej się górskiej ścieżki.
ptaki śpiewają cicho w swoich gniazdach, a w pobliżu krzyczy małpa.
kiedy dochodzę na pewną wysokość, w oddali pojawia się wioska.
stare sosny pełne są wierszy;
schylam się po łyk jasnej źródlanej wody.
czuję delikatny powiew wiatru, a okrągły księżyc wisi wysoko w górze na niebie.
stoję przy opuszczonym domu
i czuję się jak żuraw, który szybuje delikatnie przez chmury.



napisane w mojej samotni
zaśnieżonym wieczorem

ponad siedemdziesiąt lat wpędzałem się w szaleństwo obserwowaniem ludzi.
zrezygnowałem z próby i chęci zrozumienia ludzkich działań, dobrych jak i złych.
przychodzenie i odchodzenie jest znakiem słabości.
ciężki śnieg w środku nocy -
pod zwietrzałym oknem - laseczka kadzidła.



mżawka - górski las za zasłoną mgły.
pomału mgła zmienia się w chmury i opary.
wzdłuż bezgranicznego brzegu rzeki - dużo kruków.
wędruję do wzgórza dominującego nad doliną, by siedzieć tam w zazen.



spędziwszy dzień w mieście na żebraniu,
siedzę teraz spokojnie pod skałą w chłodzie wieczoru.
sam, z czatą i czarką żebraczą -
życie mnicha zen jest w rzeczy samej najlepsze.



walka z trawami

znów dzieci i ja toczymy bitwę z wiosennymi trawami w rękach.
teraz w przód, potem wstecz, za każdym razem zręczniej.
zmierzch - wszyscy wrócili do domu;
promienisty, okrągły księżyc pomaga mi znieść samotność.



nasłuchuję wieczornego deszczu w mojej samotni.
ta wielka droga? zaplatam wiosenne kwiaty w piłkę.
przyszłość? kiedy odwiedzający mnie stawia to pytanie,
mogę zaoferować tylko spokój tej samotni.



tysiąc szczytów pokrytych śniegiem i lodem,
dziesięć tysięcy ścieżek górskich, a mimo to brak znaku ludzkiej istoty.
każdego dnia - tylko zazen;
czasem odgłos śniegu, gdy zacina w okno.



letnia noc

późno wieczorem słaby dźwięk, ktoś ubija ryż.
z bambusa kapie rosa na stos drewna na opał,
a także rośliny w ogrodzie są wilgotne.
żaby kumkają w oddali, potem jakby całkiem blisko.
świetliki fruwają nad ziemią, potem wyżej.
zupełnie obudzony teraz, o spaniu nie ma mowy.
wygładzam poduszkę i puszczam moje myśli.



odpoczynek w matsuno-o

dziewiąty miesiąc właśnie się zaczął;
kiedy idziemy do matsuno-o, ponad nami przelatuje samotna dzika gęś,
a chryzantemy w pełni rozkwitły.
teraz dzieci i ja dotarliśmy do sosnowego lasu.
wędrowaliśmy tylko krótki kawałek drogi,
a mimo to świat oddalony jest wiele setek kilometrów.



stoję sam przy samotnej sośnie;
szybko mija czas.
nade mną nieskończone niebo -
kogo mogę zawołać, by ze mną szedł tą ścieżką?



zmierzch - od strony wsi wznosi się dym,
zimowa gęś krzyczy wysoko,
wiatr dmie przez górskie sosny.
sam, z pustą czarką na ryż,
wracam ścieżką.



w otwartym wejściu rozsypanych jest dużo płatków kwiatów;
kiedy spadają, mieszają się ze śpiewem ptaków.
pomału pojawia się w oknie promienne wiosenne słońce,
i cienka linia dymu wznosi się z naczynia na kadzidła.



lecące wysoko ptaki znikają ponad dalekimi górami,
nieprzerwanie spadają liście w cichym ogrodzie.
samotne jesienne wiatry.
stoję tu sam, stary mnich w swej czarnej szacie.



leżę chory w mojej samotni; przez cały dzień żadnego gościa.
moja czarka na ryż już od dawna wisi nieużywana na ścianie,
a glicynia zupełnie zniknęła.
marzenia przychodzą i wędrują ponad polami i górami.
moje myśli wracają do wsi,
gdzie dzieci codziennie czekają, że przyjdę, by się z nimi bawić.



palenisko jest zimne, grubo pokryte popiołem.
znowu jedyne światło zgasło.
samotność - a dopiero pół nocy minęło.
cisza - wszystko, co mogę słyszeć, to daleki odgłos górskiego strumienia.



u góry niebo, na dole góry;
słaba herbata i mizerna zupa, to wszystko, czym mogę służyć.
przez cały rok ani jednego mądrego człowieka,
tylko czasami zbieracz drewna.



po całym dniu żebrania wracam do domu;
moje drzwi zakrywa szałwia.
teraz pali się garść zielonych liści wraz z drewnem na opał.
milcząc czytam wiersze kanzana,2
w towarzystwie jesiennego wiatru, który goni lekki deszcz, szeleszcząc przez trzciny.
wyciągam obydwie stopy i kładę się.
o czym tu można myśleć? o czym można wątpić?



świt

po dwudziestu latach wróciłem do wioski, w której się urodziłem;
żadnego znaku starych przyjaciół lub krewnych - oni wszyscy umarli lub odeszli.
odgłos dzwonu z klasztoru podczas wschodu słońca niszczy moje marzenia.
pusta podłoga, żadnych cieni; światło już dawno zgasło.



kto mówi, że moje wiersze są wierszami?
moje wiersze nie są wierszami.
kiedy zrozumiesz,
że moje wiersze nie są wierszami,
wtedy możemy zacząć rozmawiać o poezji!



deszcze z przerwami -
w mojej samotni migoce samotne światło, podczas kiedy marzenia powracają.
na dworze - odgłos spadających kropli deszczu.
mój czarny, sękaty kij oparty o drzwi.
palenisko jest zimne, żadnego węgla drzewnego czekającego na gości mojej fantazji.
biorę do ręki zbiór wierszy.
ta noc, w samotności, głębokie uczucia.
jak mogę to następnego dnia wyjaśnić?



przed moim oknem stoi rosnący wysoko bananowiec,
tak wysoko, że wydaje się on przesuwać chmury.
jego cień utrzymuje moją chatę w chłodzie.
czytam, piszę wiersze, siedzę w milczeniu,
i tak mija dzień w pogodnym spokoju.



złuda i oświecenie? dwie strony monety.
to, co ogólne i to, co specyficzne? żadnej różnicy.
przez cały dzień czytam sutrę bez słów;
przez całą noc ani jednej myśli o praktyce zen.
słowik śpiewa w wierzbach nad brzegiem,
psy we wsi szczekają do księżyca.
w moim sercu nie ma barier,
lecz ciągle jeszcze brak mi prawdziwego przyjaciela.



moja furtka od ogrodu przez wiele dni nie była zamknięta,
a mimo to żadnego znaku, że ktoś wszedł do spokojnego ogrodu.
czas deszczu minął, wszędzie zielony mech;
pomału liście dębu opadają na ziemię.



z kijem w ręce wędruję wzdłuż brzegu rzeki do wsi.
na płocie trzyma się jeszcze trochę śniegu, ale wschodni wiatr przynosi pierwsze oznaki wiosny.
głos słowika roznosi się od drzewa do drzewa;
trawa zaczyna pokazywać pierwszy ciemnozielony połysk.
niespodziewanie spotykam starego przyjaciela.
siedzimy na pagórku roztaczającym widok na dolinę rzeki i rozmawiamy ze sobą.
później w jego domku otwieramy wiele książek i pijemy herbatę.
w nocy tłumaczę ten wieczorny nastrój na wersy -
kwiaty śliwy i wiersze, jak wspaniale razem.



znowu leżę chory, trzecią wiosnę z rzędu.
jakbym się cieszył jednym jedynym wierszem, który byłby zostawił mi jakiś gość.
w poprzednim roku bawiłem się codziennie w dziećmi przy świątyni hachiman.
czy w tym roku będą na mnie czekać?



samotna chata na cztery maty -
cały dzień nikogo nie widać.
siedzę sam pod oknem,
tylko nieustający dźwięk spadających liści.



pierwszy dzień wiosny - niebieskie niebo i promienne słońce.
wszystko pomału staje się świeże i zielone.
z moją czarką żebraczą idę wolno do wsi.
dzieci są zaskoczone, że mnie widzą,
otaczają mnie radośnie i kończą w ten sposób
moje żebranie przy bramie świątyni.
kładę moją czarkę na białej skale
i wieszam mój wór na gałęzi drzewa.
tu bawimy się dzikimi trawami i rzucamy piłką.
jakiś czas bawię się w chowanego, podczas kiedy dzieci śpiewają;
potem się zamieniamy.
podczas tej zabawy, tu i tam, zupełnie zapomniałem o czasie.
przechodnie pokazują na mnie, śmieją się ze mnie i pytają:
"co jest powodem takiej błazenady?"
nie odpowiadam, kłaniam się tylko głęboko;
nawet gdybym odpowiedział, nie zrozumieli by mnie.
spójrz wokół siebie! poza tym nic nie ma.



po drodze w odwiedziny do słynnej willi, w odległości kilku ri3,
spotykam nieoczekiwanie zbieracza drewna.
razem wędrujemy wzdłuż wąskiej ścieżki, otoczeni zielonymi sosnami.
zapach kwiatów śliwy nadciąga z pola po drugiej stronie doliny.
przyszedłem tutaj w poszukiwaniu cichego miejsca.
w starym stawie szybko pływają duże karpie,
światło słoneczne wypełnia spokojny las.
co to za przestrzeń?
tylko kilka zbiorów wierszy leży na ziemi.
czuję się jak w domu, rozluźniam moją szatę
i wyszukuję sobie kilka wersów z tych książek.
później, o zmroku,
wędruję z powrotem przez wschodni jar, podczas kiedy wiosenne ptaki wznoszą się wysoko w powietrze.



jako młodzieniec studiowałem chińskich klasyków, ale szybko miałem dość ich treści.
jako młody mężczyzna uczyłem się zen, ale nie udało mi się, przekazać go dalej.
teraz mieszkam obok klasztoru,
w połowie kapłan shinto, w połowie buddyjski mnich.



moja chata leży w środku gęstego lasu;
każdego roku bluszcz rośnie wyżej,
żadnych nowin na temat spraw ludzi,
tylko czasami piosenka jakiegoś drwala.
słońce świeci, a ja łatam moją szatę;
kiedy pokazuje się księżyc, czytam buddyjskie wiersze.
nie mam niczego do powiedzenia, moi przyjaciele.
jeśli chcecie odnaleźć sens, przestańcie gonić za tyloma rzeczami.



zimna noc - siedzę sam w moim pustym pokoju,
wypełnionym tylko zapachem laseczek kadzidła.
na dworze bambusowy zagajnik o stu drzewach;
na łóżku kilka zbiorów wierszy.
księżyc świeci przez górną część okna,
i cała okolica jest cicha, aż po wołania owadów.
w obliczu tego nastroju - nieograniczone uczucie,
ale ani jednego słowa.



wróciłem do itoigawa, mojej poprzedniej wioski.
zachorowawszy, zatrzymałem się w schronisku
i nasłuchuję odgłosu deszczu.
jedna czarka, jedna szata - to wszystko, co mam.
kiedy nabiorę sił, podniosę moje słabe ciało,
zapalę kadzidło i będę siedział w zazen.
przez całą noc smutno pada deszcz,
a ja marzę o mojej pielgrzymce w trakcie tych minionych dziesięciu lat.



schronisko przy stacji tamagawa

w środku jesieni - wiatr i deszcz są teraz u szczytu swojej melancholii.
jestem wędrowcem, a mój duch jest nie do oddzielenia od tej trudnej drogi.
podczas tej długiej nocy z poduszki wznoszą się marzenia -
nagle zupełnie rozbudzony - odgłos rzeki, a myślałem, że to głos deszczu.



na moim barku drewno na opał,
idę w zielonych górach wzdłuż wyboistej ścieżki.
zatrzymuję się, by wypocząć pod ogromną sosną;
siedzę w ciszy i nasłuchuję wiosennego śpiewu ptaków.



wczesne lato - przepiękna dziewczyna
płynie z prądem w drewnianej łódce w dół jasno przesuwającej się rzeki,
bawi się ostrożnie z ciemno czerwonym kwiatem lotosu, który trzyma w swoich białych dłoniach.
dzień staje się coraz bardziej promienny.
młodzi mężczyźni bawią się wzdłuż brzegu,
koń galopuje wzdłuż wierzb.
ona obserwuje cicho i nie rozmawia z nikim -
piękna dziewczyna nie pokazuje, że jej serce jest złamane.



odkąd przyszedłem do tej samotni,
ile lat minęło?
kiedy jestem zmęczony, wyciągam moje stopy;
kiedy czuję się dobrze, włóczę się po górach.
kpiny lub pochwały świeckich ludzi nie mają znaczenia.
podążam za moim losem, gdyż to ciało otrzymałem od moich rodziców,
i tak odczuwam tylko wdzięczność.



w pobliżu świątyni kannon mam tymczasową samotnię;
sam, a mimo to dobry przyjaciel tysiąca zielonych wierszy na liściach wokoło.
od czasu do czasu, rankami, ubieram moją mnisią szatę
i idę w dół do wsi, by wyprosić pożywienie dla tego starego ciała.



w nocy, głęboko w górach, siedzę w zazen.
sprawy ludzi nigdy tu nie dochodzą.
siedzę w ciszy na mojej poduszce, naprzeciw pustego okna.
niekończąca się noc połknęła zapach kadzidła;
moja szata stała się szatą z białej rosy.
niezdolny do snu idę do ogrodu;
nagle ponad najwyższym szczytem gór pojawia się okrągły księżyc.



dzień i noc wieje zimny wiatr przez moją szatę.
w lesie tylko opadłe liście;
nigdzie już nie widać dzikich chryzantem.
obok mojej samotni stoi stary zagajnik bambusowy;
niezmieniony oczekuje mojego powrotu.



znowu pojawiają się liczni żądni ludzie,
nie inaczej niż zaplecione w kokony larwy jedwabników.
dobrobyt i bogactwo są wszystkim, co kochają,
nigdy nie dają duchowi ani ciału nawet chwili spokoju.
rok za rokiem ich istota bardziej niszczeje,
podczas kiedy ich mniemanie o sobie nadal rośnie.
któregoś ranka przychodzi śmierć,
nim zużyli choćby połowę swych pieniędzy.
inni szczęśliwi przejmują ich spadek,
a nazwisko zmarłego szybko gubi się w mroku.
dla takich ludzi odczuwać można tylko głębokie współczucie.



moja chata leży w pobliżu samotnej wioski, niewiele więcej niż cztery nagie ściany.
dawniej kiedyś byłem wędrującym mnichem żebraczym i nigdzie dłużej nie zostawałem.
kiedy przypominam sobie pierwszy dzień mojej wędrówki,
jaki wyniosły wtedy byłem!



jesienne noce stały się dłuższe,
a zimno zaczyna wchodzić w mój materac.
mój sześćdziesiąty rok życia jest bliski,
lecz nie ma nikogo, kto współczuje temu słabemu, staremu ciału.
deszcz przestał w końcu padać: teraz już tylko płynie cienka struga z dachu.
przez całą noc nieustanne wołanie owadów:
przebudzony i niezdolny do snu
kładę się znowu na moją poduszkę,
obserwuję czyste, jasne promienie wschodu słońca.



schowanie się przed deszczem

dzisiaj, kiedy proszę o jedzenie, nagłe oberwanie chmury.
odczekuję niepogodę w małym klasztorze.
śmiech - dzban na wodę, czarka żebracza na ryż.
moje życie podobne jest do starej, podupadłej samotni - biedne, proste, ciche.



we wszystkich dziesięciu kierunkach kraju buddy
jest tylko jeden wóz.4
kiedy widzimy jasno, nie ma różnic w tych wszystkich naukach.
cóż można tu stracić? cóż można tu osiągnąć?
kiedy coś osiągamy, było to już od początku.
kiedy coś tracimy, jest to ukryte obok nas.
spójrz na piłkę w rękawie mojej szaty.
bez wątpienia jest ona bardzo cenna.



tak, kocham to samotnicze życie naprawdę.
z moim kijem wędruję do domu mojego przyjaciela.
drzewa w jego ogrodzie, przemokłe od wieczornego deszczu,
odbijają chłodne, jesiennie jasne niebo.
pies właściciela podchodzi, by mnie przywitać;
chryzantemy kwitną wzdłuż płotu.
ci ludzie żyją z tego samego ducha, co starzy;
wał ziemny zaznacza ich oddzielenie się od świata.
w domu stosy tomików wierszy na podłodze.
rezygnując z całej świeckości przychodzę często do tego spokojnego miejsca -
nastrój tutaj jest nastrojem zen.



schronienie w starym klasztorze:
noc się skończyła, pomieszczenie jest puste.
przenikliwe zimno zapobiegło moim marzeniom;
w ciszy siedzę i czekam na odgłos klasztornego dzwonu.



kiedy byłem chłopcem,
chciałem się zawsze bawić to tu, to tam.
zakładałem moją ulubioną kamizelkę
i wyjeżdżałem na kasztanowo brązowym koniu z białym nosem.
dzisiaj spędziłem ranek w mieście,
a wieczór na piciu między kwiatami śliwy nad rzeką.
w drodze do domu zgubiłem moją drogę. gdzie jestem?
odkryłem się w pobliżu burdelu i muszę się śmiać.



na skrzyżowaniach głównych ulic udaję hotei,5
przychodzę i odchodzę z moją czarką żebraczą. ile lat minęło?
znowu udaję, że nie wiem, dokąd idę;
chłodny wiatr wieje i promienny księżyc zakrywa jesienne niebo.



siedzę cicho na nieforemnym kamieniu,
obserwuję skupianie się chmur dookoła.
złota pagoda błyszczy w słońcu.
pode mną źródło ryou, w którym oczyścić można ciało i ducha.
ponad mną - tysiącletnie sosny.
chłodny wiatr kończy dzień.
tęsknię za tym, by wędrować z jakimś innym człowiekiem, który także pozostawił świat daleko za sobą -
ale nikt nie przychodzi.



idąc jakiś czas, docieram do pawilonu;
słońce zapada za zachodnimi górami.
liście wierzby pokrywają ten mały ogród;
staw jest zimny, a kwiaty lotosu zniknęły.
persymonie i kasztanowce, dojrzałe z owocami, ocieniają ścieżkę.
wzdłuż bambusowego płotu nieprzerwanie cykają świerszcze;
światło pada lekko przez sosny i dęby -
pomału lato zmienia swoją twarz.



nawet gdy człowiek dożyje stu lat,
jego życie jest jak mieniąca się trawa wodna,
unoszona nieprzerwanie przez wodę, na wschód, na zachód, bez chwili spokoju.
shakyamuni wyrzekł się swego szlachetnego pochodzenia i poświęcił swe życie
chronieniu innych przed tym, by się sami nie zniszczyli.
osiemdziesiąt lat na tej ziemi,
pięćdziesiąt lat głosząc dharmę,
podarował sutry jako wieczne dziedzictwo;
nawet dziś jeszcze, most, by dotrzeć do drugiego brzegu.



mów z zaślepienia, a wszystko stanie się zaślepieniem;
mów z rzeczywistości, a wszystko stanie się rzeczywistością;
poza rzeczywistością nie ma zaślepienia,
lecz poza zaślepieniem nie ma żadnej szczególnej rzeczywistości.6
wy, którzy podążacie na drodze buddy!
dlaczego tak wytrwale szukacie rzeczywistości w odległych miejscach?
szukajcie zaślepienia i rzeczywistości w głębi waszych własnych serc.



wieczorny sen - to wszystko musiało być iluzją;
nawet części tego, co widziałem, nie mogę trafnie wyjaśnić.
a mimo to we śnie wydawało mi się, jak gdyby prawda leżała wprost przed moimi oczami.
dziś rano, przebudzony - nie jest to ten sam sen?



kiedy idę wzdłuż wąskiej ścieżki u podnóża góry,
docieram do starego cmentarza z niezliczonymi nagrobkami,
z tysiącletnimi dębami i sosnami.
dzień kończy się samotnym, skarżącym się wiatrem.
nazwiska na kamieniach zupełnie zniknęły
i nawet krewni zapomnieli, kim byli ci ludzie.
dusząc się łzami, niezdolny do mówienia,
biorę mój kij i wracam do domu.



kwiaty brzoskwini pokrywają brzegi rzeki z obydwu stron jak mgła.
wiosną ciemnoniebieska rzeka wygląda jak strumień nieba.
idąc wzdłuż biegu rzeki wędruję tu i tam, by oglądać kwiaty brzoskwini -
a cóż to? dom starego przyjaciela!



wiersz dla dalekiego przyjaciela

wiosna - późno wieczorem idę na spacer.
resztka śniegu pozostała na sosnach i cedrach.
księżyc jasno stoi ponad górami.
myślę o tobie, ponad wieloma rzekami i górami;
niezliczone myśli, ale pędzel się nie porusza.



długie letnie dni w klasztorze entsu-ji!
wszystko jest świeże i czyste,
i nigdy nie przychodzą tu świeckie uczucia.
siedzę w chłodnym cieniu, czytam wiersze.
piękno dookoła: znoszę upał
i nasłuchuję brzmienia koła wodnego.



srebrnobiały śnieg zakrywa góry.
daleko od wioski jest moja furtka do ogrodu, zupełnie zakryta gęstymi chwastami.
północ: kawałek drewna pali się wolno w piecu.
stary człowiek z długą, białą, kędzierzawą brodą -
moje myśli wciąż wracają do dni mojej młodości.



pusta czarka żebracza: dwa wiersze

na niebieskim niebie woła zimowa gęś.
góry są nagie; nic jak tylko opadające liście.
zmierzch: na samotnej ścieżce wracam ze wsi,
sam z pustą czarką.

nierozsądnie i uparcie - którego dnia mogę odpoczywać?
samotne i biedne, to życie.
zmierzch: wracam ze wsi,
i znowu z pustą czarką.



dla przyjaciela

jasny księżyc wyłania się z ponad wschodnich gór.
przechodzę obok twojego byłego domu -
odszedłeś z tego świata, lecz myślę wciąż o tobie.
teraz już nikt nie przynosi koto7 i sake.



zimowa noc

w gęstym lesie leży ukryta moja samotnia, daleko od wioski i rzeki.
tysiąc szczytów, dziesięć tysięcy strumieni górskich, lecz żadnego śladu kogokolwiek.
długa, mroźna zimowa noc - wolno pali się kawałek drewna w piecu.
niczego nie słychać poza dźwiękiem śniegu, który natrafia na okno.



kto może zrozumieć moje całe życie?
moja chata leży w pobliżu szczytu góry,
a ścieżka do niej jest zarośnięta chwastami.
na płocie - tylko jedna butelka z dyni.
z drugiej strony rzeki odgłosy drwali.
leżę chory na mojej macie i obserwuję wschód słońca.
w oddali woła ptak -
moja jedyna pociecha.



liczba dni, odkąd opuściłem świat
i zawierzyłem się niebu, jest dawno zapomniana.
wczoraj siedziałem pełen spokoju w zielonych górach;
dziś rano bawię się z wiejskimi dziećmi.
moja szata pełna jest łat i nie wiem, jak długo już używam tej samej czarki żebraczej.
w jasne noce wychodzę z moim kijem i śpiewam wiersze;
podczas dnia rozpościeram matę i przesypiam się.
któż powiedział, że tylko niewielu może prowadzić takie życie?
podążaj po prostu za moim przykładem.



dzień żebrania się kończy,
wracam przez zielone góry do domu.
zachodzące słońce schowane jest za zachodnimi skałami,
a księżyc świeci słabo na leżący niżej strumień.
zatrzymuję się przy skale i myję swoje stopy.
po zapaleniu kadzidła siedzę spokojnie w zazen.
znowu jednoosobowe bractwo mnichów;
ach... jak szybko przepływa strumień czasu.



rozbójnik

złodziej ukradł mój zafu i futon.8
dlaczego włamał się do mojej samotni? drzwi nie są nigdy zamknięte.
noc się kończy i siedzę sam przy oknie -
cienki deszcz pada delikatnie na bambusowy zagajnik.



budda jest twoim duchem,
a droga donikąd nie prowadzi.
nie szukaj czegokolwiek innego -
kiedy kierujesz twój wóz na północ,
choć chciałbyś jechać na południe,
jakże chcesz tam dojechać.




ryokan (1758-1831)

1 ciało i duch puszczone zupełnie - odnosi się do momentu oświecenia mistrza dogen zenji, wyrażenie to pojawia się często w literaturze soto-zen.
2 kanzan (chin. han-shan) - chiński samotnik i poeta, żyjący w okolicach roku 750 (n.e). jego życie i wiersze są wysoko cenione przez zen.
3 1 ri to niecałe 4 kilometry.
4 pierwsze zdanie tego wiersza cytuje słynny wers z sutry lotosu.
5 hotei (chin. putai) - jeden z siedmiu chińskich bogów szczęścia (w japoni nazywanych shichi fukujin, siedem szczęśliwych istot), przedstawiany z ogromnym brzuchem, wędrujący przez kraj z dużym workiem pełnym prezentów.
6 w buddyzmie mahayana świat zjawisk (w sanskrycie maya = zaślepienie, iluzja, omamienie) rozumiany jest jako nie-różny od ostatecznej rzeczywistości (w sanskrycie dharmakaya).
7 koto - 13-strunowy instrument muzyczny, podobny do cytry.
8 zafu - mała, okrągła poduszka do ćwiczenia zazen; futon - japońska mata do spania.

przekład z wydania niemieckiego - ryokan, eine schale ein gewand, zen-gedichte. leimen 1999, werner kristkeitz verlag.